15.01.2017

Tak urodziłam Kazia


Dziś nadszedł czas na moją porodową opowieść. Zapraszam na post o naszym porodzie w domu.



Brzuszek opadł mi już dawno, od kilku dni odczuwałam skurcze przepowiadające, trwały dość krótko, od około 30 sekund do 1 minuty, co 15 - 20 minut. Pojawiały się przez jedną godzinę i odchodziły. Rano, w dzień przed rozwiązaniem zaczął odchodzić czop śluzowy. Ale nic poza tym nie odczuwałam, żadnych skurczy itp. Tego dnia odwiedziła nas szwagierka z narzeczonym, miło spędziliśmy popołudnie.

Jakieś trzy dni wcześniej zauważyliśmy u naszej Córy te podejrzane krostki. Z godziny na godzinę pojawiało się ich więcej. W końcu padła diagnoza - OSPA. Oprócz wyprysków Hanka nie miała żadnych dolegliwości, ani temperatury. Bałam się, że jej choroba będzie jakimś przeciwskazaniem do tego, aby rodzić w domu, ale na szczęście nic takiego położna nie powiedziała. Zosia jakby usłyszała w myślach moje wątpliwości i obawy - zadzwoniła do mnie. Powiedziałam jej o objawach zbliżającego się porodu oraz o chorobie Hani. Zbytnio się nie przejęła - powiedziała czym smarować krostki, aby szybko się wszystko zagoiło (fiolet gencjanowy - roztwór 2% pioktanina) i tyle. Poradziła żebyśmy z moim M popracowali wieczorem w sposób "małżeński" - zawarte w męskim nasieniu składniki przyśpieszają akcję porodową, a talenta męża zgładzają szyjkę... 



W nocy z piątku na sobotę po 3:00 poczułam silny skurcz. Akurat do naszego łóżka przyszła Córa, jak co noc. Ułożyła się przy mnie od ściany. Zmusiłam się do snu, wiedziałam, że jeśli to już, każde 5 minut snu będzie zbawienne dla mojego samopoczucia...  ale po kwadransie poczułam kolejny skurcz... przed 4:00 było już jasne, że to początek akcji porodowej. 

Skurcze zaznaczałam sobie w aplikacji, która zlicza czas trwania skurczu i pokazuje co ile następuje kolejny. Kiedy zaczęły pojawiać się co 3 minuty postanowiłam wstać z łóżka i trochę ogarnąć. Byłam totalnie nieprzygotowana na to całe rodzenie. W łazience porozwalane części odkurzacza, jakieś miski i wiaderko na podłodze, w kuchni stosy brudnych naczyń... Najpierw przebrałam się z dwuczęściowej piżamki w dłuższą lnianą koszulę i szlafrok, w domu było chłodno, jakieś 20 stopni maks. Ogarnęłam trochę w sypialni, pochowałam ubrania, które poprzedniego wieczora szmyrgnęłam na przewijak Kazia i zabrałam się za porządkowanie łazienki. Skurcze cały czas zaznaczałam w apce - były 1 minutowe i pojawiały się już co 2,5 - 3,5 minuty. W czasie trwania skurczu czułam rozchodzenie się spojenia, jakieś rozpychanie w dole brzucha, powoli zaczęłam odczuwać bóle z krzyża, ale jeszcze bardzo nieśmiałe. Kołysanie biodrami i wspieranie rękoma na komodzie w pokoiku Hani bardzo mi pomagało. W myślach wyobrażałam sobie jak wszystko co powinno otwiera się, rozszerza - dodawałam sobie odwagi i relaksowałam się śpiewając sobie pod nosem "Mam tę moc!" z Krainy Lodu, którą ostatnio oglądamy z Hanią codziennie... 

Koło 5:00 przyszedł kolejny skurcz, mocny, bardziej łamiący i już wiedziałam, że muszę budzić mojego M. Potrzebowałam go. Nie zdążyłam pozmywać naczyń, ale udało mi się zanieść materacyk do łazienki i zorganizowałam ręczniki, które potem na nim rozłożyłam. Wydałam ostatnie dyspozycje mojemu M, a sama weszłam do wanny trochę się zrelaksować. Mój M przejął komórkę z apką i zaznaczał kolejne skurcze. Głaskał mnie po głowie i mówił, że pięknie wyglądam (zrobił mi parę naprawdę wymownych fotek - w moich oczach widać ból i radość, trud i pragnienie), a ja postękiwałam wskazując czas trwania bólu. W wannie było przyjemnie, najbardziej odpowiadało mi polewanie gorącym prysznicem po brzuchu i krzyżu. Odeszły mi wody w wodzie, ucieszyliśmy się, bo były czyściutkie. Mój biegał po całym domu (dosłownie, od piwnicy, w której znajduje się piec, do którego poszedł dorzucić drwa, po garaż na dworze, do którego poszedł zamknąć psa, żeby położna mogła wejść na posesję...) i pomiędzy skurczami zapinał wszystko "na ostatni guzik". 

Po około 45 minutach wyszłam z wanny. Zrobiło mi się okropnie zimno, oblewały mnie zimne poty, było mi niedobrze. Kazałam mojemu zadzwonić po Zosię. Obudziła się po kilku sygnałach, rozmawiałyśmy na trybie głośnomówiącym pomiędzy skurczami. Zosia uznała, że jeszcze daję radę rozmawiać, także to pewnie dopiero początek akcji porodowej. Byłam "oburzona"! To ja się tyle męczę, a ona śmie twierdzić, że "to pewnie dopiero początek"??! Mój obiecał, że wsiądzie w auto i po nią pojedzie, ale już w parę chwil po zakończonej rozmowie wiedziałam, że nigdzie go nie puszczę. Skurcze stały się bardzo silne i mniej bolesne, pojawiały się regularnie co 1,5 - 2 minuty i zapowiadały zbliżające się parte. Weszłam do wanny, myślałam, że to spowolni trochę akcję i znów kazałam mojemu M zadzwonić do Zosi, żeby powiedzieć jej, że musi wziąć taksówkę. 

W tamtym momencie już nie byłam w stanie robić nic, myśleć o niczym innym tylko o skurczu i o tym, że za chwilę zacznę rodzić, a położnej jeszcze nie ma. Zosia posłuchała mojego sapania przez telefon i zmieniła swoją ocenę sytuacji o 180 stopni. Poleciła mi wyjść z wanny i zaczekać na nią w pozycji klęku podpartego. Wyskoczyłam z wody korzystając z chwilki pomiędzy skurczami i padłam na materac przy wannie. Zaczęły się parte, pomagało dmuchanie świeczek i sapanie. Och, jak mi było dobrze z wcisniętą twarzą między łazienkową ścianę, a podłogę - ten chłód błękitnych kafelków dawał mi ulgę w najtrudniejszych momentach. Mój masował mi krzyż. 

Koło 7:00 przybyła położna Zosia, przygotowała swoje rzeczy, przebrała się w fartuszek i swoje ciapki i poprosiła żebym wstała. Nie widziałam jej, niczego nie widziałam, byłam zupełnie w swoim świecie. Zbadała mnie na stojąco i stwierdziła, że mamy prawie 10 cm, ale jeszcze nie zupełnie. Zaproponowała mi ponowne wejście do wanny. To nie był dobry pomysł, nie potrafiłam usiąść na krawędzi tak, żeby nie uciskać kości ogonowej, a jednocześnie umożliwić Zosi obserwowanie i ochronę krocza. Parłam, ale źle - całą swoją "moc" pchałam w policzki. Mój nie mógł mi pomagać, a tak bardzo go potrzebowałam... Nie byłam w stanie odezwać się w jakiś bardziej rozbudowany sposób, mówiłam tylko "Dobrze", "Tak", "Nie" - tego ostatniego słowa starałam się nie używać bo działa negatywnie na energię, powoduje powstawanie blokad w ciele i duszy. Nie byłam w stanie powiedzieć położnej, że jest mi źle i chcę wyjść. Na szczęście po jakichś 2 czy 3 partych sama na to wpadła i pomogła mi wygramolić się z wanny. Proponowała, żebym wyciągnęła rękę i poczuła schodzącą główkę, ale kategorycznie odmówiłam - nie miałam ochoty dotykać niczego ani nikogo. Myślałam tylko o tym żeby w końcu zacząć przeć. W pozycji na kolanach było mi zdecydowanie bardziej wygodnie, mój M dociskał mi biodra - miało to pomóc poszerzyć jak się okazało mój zbyt wąski kanał rodny. 



Jeszcze jeden, dwa skurcze i jest - wyszła główka, Zosia kazała mi powstrzymać parcie, a po chwili znów przeć... Poczułam jak wyśliznął się mały tobołek. Pomalutku, z pomocą M, który podtrzymywał mi stopę, obróciłam się na plecy i przytuliłam cieplutkiego Kazia do swojego pustego już brzucha. Był spokojny, nie płakał, rozejrzał się po łazience i zasnął. Dosłownie, zamknął oczka, przyłożył swoje rączki do policzków i zasnął. Musiałam go budzić, żeby zechciał złapać cysia i żeby swoim ssaniem pomógł mi z łożyskiem. Był różowiutki i czyściutki, z lekko zakrwawioną główką. Zosia przykryła maluszka ciepłym ręcznikiem, a ja tuliłam go do siebie. Łożysko urodziło się całe, także mogliśmy się już zrelaksować i zupełnie poddać chwili z nowonarodzonym synkiem. Mój usiadł na materacyku za mną i tak, w jego objęciach witaliśmy się z Kaziem. Patrzyliśmy sobie jak ssie pierś, ja odpoczywałam. 



Kazio urodził się o 7:30, po 4 godzinach od pierwszych regularnych skurczy. Ważył 3300 i mierzył 52 cm (34 cm główka i klatka piersiowa), dostał 10/10. Miał bardzo krótką pępowinę, w dodatku owinęła mu się wokół szyjki. Musiała zostać odwinięta w trakcie rodzenia się tułowia, żeby nie uszkodziło się łożysko. Dobrze, że była z nami Zosia, która wiedziała dokładnie co zrobić w tamtym momencie i poinstruowała mojego M. 

Po jakimś czasie mój wziął Kazia na klatę, a ja wskoczyłam do wanny. Umyłam się i ubrałam z pomocą Zosi. Przeszliśmy w uroczystym korowodzie do sypialni, gdzie smacznie spała Hania. Mój ją obudził i pokazalismy jej młodszego braciszka. Ułożyłam się wygodnie pod kołdrą z Kaziem na piersi. 



Cały poród postępował błyskawicznie. Skurcze pojawiały się bardzo regularnie, co godzinę występowały o minutę częściej. Może właśnie dlatego był on dla mnie tak wyczerpujący i obciążający fizycznie. Było zupełnie inaczej niż za pierwszym razem, z Hanią. Dużo szybciej, gwałtowniej, bardziej intensywnie. Czułam się jakbym wpadła w wielki morski wir, z którego nie mogę się już wyplątać, który wciąga mnie coraz głebiej i szybciej do swojego wnętrza. Tak jak z Hanią byłam bardzo aktywna w pierwszej fazie porodu - chodziłam, tańczyłam, bujałam biodrami i zmieniałam pozycje. W drugiej fazie nie czułam już bólu, ale obezwładniającą potrzebę parcia. Momentami brakło mi sił, ale zachęcające komentarze i komplementy męża i położnej stawiały mnie na nogi, dodawały "mocy". Nie zdążyłam włączyć nastrojowej muzyczki ani zapalić świeczek, nawet światła w łazience nie przygasiliśmy...


Czy był to dobry poród? Najlepszy, jaki mogłam zapewnić mojemu dziecku. W domowej, trochę chaotycznej i bałaganiarskiej atmosferze, ale przecież tak właśnie żyjemy. Tacy jesteśmy, nie mogło być inaczej. W którymś momencie, jak już leżałam sobie z Kazikiem i zagrzewałam go swoim ciałem zrozumiałam, że choć przez kilka dni będzie pierwszym naprawdę wolnym człowiekiem w naszej rodzinie - bez numeru, bez nazwiska, bez adresu i peselu... a do tego dobrze urodzonym. W domu.

Zapraszam na facebooka - Szkoła Rodzenia Zofii Saj tutaj.

Brak komentarzy: