1.02.2017

Smutne początki wielkiej radości



Stało się. Bez zapowiedzi odwiedził mnie smutek w dniu powitania naszego Synka. Został ze mną na dłużej. Zapraszam na post.

Smutek zamiast radości.

To fakt. Było zupełnie inaczej niż po porodzie Hani. (Tak urodziłam Hanię tutaj) Tamten czas niezmiennie kojarzy mi się z nieopisaną radością, euforią wręcz. Miałam wrażenie i tak opisywałam swój nastrój, że unosiłam się nad ziemią. Byłam w stanie skakać, biegać, prawie fruwałam po oddziale. Wywołując swoim "dziwnym" zachowaniem zdziwienie kobiet, które dzieliły ze mną korytarz na trakcie porodowym... A z Kaziem nadszedł dół. Dopiero po paru pierwszych dniach razem uświadomiłam sobie nieobecność koleżanki Euforii i odczułam brak Fali unoszącej nad ziemią. Może ta fala działa jedynie w Publicznych Placówkach Opieki Zdrowotnej, a w domu traci swą moc? Może zabrakło adrenaliny, która towarzyszy mi zawsze gdy nocuję poza domem, tego dreszczyku emocji, który stanowi niekiedy punkt zapalny kolejnych fal uczuć, odczuć... nie wiem. Smutek jaki jest każdy wie. Pamiętam, że patrząc się na jego malutkie rączki nie czułam motylków w brzuchu, spojrzenie jego małych oczek nie roztapiało mi serca, nie czułam radości, przyjemności z możliwości przewijania, karmienia, tulenia... a dodatkowo pojawiały się wyrzuty sumienia. Bo przecież Matka MUSI. Bo powinnam czuć, mieć uśmiech na twarzy i z miękkością w głosie opisywać swą niezmierzoną miłość do nowonarodzonego. A jednak...



Dlaczego było mi tak smutno?

Przyjście Kazia na świat było ekspresowe, z mojej perspektywy wszystko odbyło się błyskawicznie. (Tak urodziłam Kazia tutaj) Może zbyt szybko? Miałam wrażenie w trakcie rodzenia, jak i przez te kilka dni po, że nie zdążyłam się na dobre pożegnać z brzuszkiem, z naszą rodziną 2+1, z tą całą sytuacją, do której już nie wrócimy. Czułam się jakby mnie jakaś wielka łapa złapała jak kociaka za kark i wsadziła do jakiejś ogromnej maszynki, młynka. Zapanowały nade mną siły natury, nic nie mogłam poradzić na to co się miało wydarzyć. Wydaje mi się, że nawet sama położna była trochę zaskoczona dynamiką zdarzeń, obstawiała nieco inny rozwój sytuacji. Może i moja psychika była zaskoczona, może podświadomie chciałam pozostać w dwupaku jeszcze jeden dzień dłużej, jeszcze dwa dni... Świadomie przecież nie przygotowałam się na ten finał - nie kupiłam folii, podkładów, ziół i innych rzeczy, które zalecała nam położna. Myślałam, że to jeszcze nie ten czas. Natura, a może Kazz zdecydował, że urodzi się właśnie tak. 

Owszem, ucieszyłam się jak zobaczyłam go na świecie - że jest cały, zdrowy, cieplutki, zaróżowiony. Ale takiego haju jak z Hanią nie miałam, przynajmniej nie od razu. Dość długo utrzymywały się po porodowe boleści - rwał mnie szew, czułam ogromne zakwasy w całym ciele, miałam zdarte do żywego oba kolana (pozycje kolankowe plus moja namoczona nadwrażliwa skóra = zdarta skóra), na których pojawiły się mega strupy, pękające przy każdym zgięciu, czułam i słyszałam. Mój stan fizyczny na pewno nie wpływał na poprawę samopoczucia. 

- Nic nie trwa wiecznie, Aniu -

Powiedziała Zosia na chwilę przed założeniem mi szwu. I tych słów się uczepiłam jak rzep... bo to są święte słowa. Nic, żadna sytuacja w życiu, uczucie, stan rzeczy nigdy nie pozostaje bez zmian na zawsze. Tak było też z moim poporodowym dołem. Radość i uśmiech pojawiły się, ale dopiero po kilku dniach. Te pierwsze dni zlały się w jedną całość, więc dokładnie nie wiem w którym momencie przyszły te endorfiny i haj. Wróciła radocha, zalewały mnie jej fale. Odzyskałam energię potrzebną, aby wstać z łóżka, umyć się, sprzątać, ogarniać Hanię i Kazia. Mogłam zacząć próbować żyć w miarę normalnie, mimo bólu. 

Ten smutek, to "Baby blues".

Długo myślałam o napisaniu tego posta. Nie wiedziałam czy powinnam, może zostanie to źle odebrane, czy warto? Ale chyba warto, dla innych mam. Na kilka tygodni przed porodem zaczęłam zaglądać na grupy dla kobiet w ciąży i zorientowałam się, po poruszanych przez kobiety tematach i zadawanych pytaniach, że bardzo wiele z nich nie skorzystało z warsztatów oferowanych przez szkoły rodzenia. Wiem, że z różnych powodów nie mogły, albo nie były zainteresowane udziałem w takich zajęciach. A szkoda, bo na takich spotkaniach można dowiedzieć się wiele, chociażby o tak zwanym baby blues, który może dopaść świeżo upieczoną mamę na trzecią dobę po porodzie. W związku z tym postanowiłam, że opiszę swój przypadek, właśnie dla takich kobiet, żeby się nie przerażały i nie doszukiwały nie wiadomo jakich przyczyn złego nastroju. Może jakiejś dziewczynie tym postem pomogę. Ze szkoły rodzenia wiem, że ten stan lekkiej depresji, huśtawka nastrojów i niekiedy zły, obniżony nastrój spowodowany jest przez hormony, które powoli normują się. W tym trudnym czasie można przyjmować lek dostępny w aptece bez recepty, Neospasmina. Ma on działanie uspokakające i rozkurczowe, nie ma przeciwskazań do stosowania w trakcie karmienia piersią (źródło).

Martwiłam się swoim stanem tylko przez chwilę, bo cały czas wierzyłam, wiedziałam, że to uczucie minie i w końcu poczuję wielką radość zamiast zmęczenia, bólu i smutku. Okazuje się, że poród odsłania w nas nowe obszary, a z każdym kolejnym takim doświadczeniem przybywa nam dojrzałości. Tak też można przeżyć pojawienie się dziecka, naszego ukochanego potomka, kruszynki, bobaska i takie przeżywanie jest normalne. Nie zawsze od razu wpadniemy w haj, może on ogarniać nas stopniowo, aby w końcu zatopić w oceanie miłości.



Brak komentarzy: