27.05.2017

Majówka z Orkiestrą św. Mikołaja



Wiem, że spóźniony temat, ale bloga nie piszę na czas... Zapraszam na fotorelację z naszej tygodniowej majówki w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. 



Wyjazd jak zawsze rozpoczął się od mega pakowania. Pierwsza tura w domu - największy majdan był dla Kazia - mała walizka plus plastikowe pudło z pieluszkami i torba podręczna z pieluszkami i akcesoriami, potem moja podróba LV. Trochę żałuję, że w tamtym bałaganie i zamieszaniu nie dopilnowałam sprawy i nie zrobiłam zdjęcia naszykowanym torbom. Widok był mega ;) 

Najgorszy moment wyprawy dla mnie to właśnie pakowanie toreb. Zawsze mam problem z podjęciem decyzji co wziąć i ile. Najlepiej, gdy na spakowanie mam mało czasu - wtedy wyboru dokonuję w miarę sprawnie. Przy dwójce dzieci pakowanie urasta do mega logistycznego przedsięwzięcia. Matka pakująca musi uwzględnić wiele czynników i zmiennych oraz przewidzieć nieprzewidziane sytuacje.


Dla Kazia nie kupowaliśmy nowego wózka - "donasza" po starszej siostrze zestaw od Mutsy. Nosidełko samochodowe - które raczej powinnam określić mianem "taszczydełko" - sprawdziło się doskonale i tym razem. Ma świetną funkcję rozkładania do całkowitego poziomu - Kaź mógł sobie rozprostować ciałko i spać, prawie tak wygodnie jak w domowej kołysce.


Pierwsze parę dni naszego wyjazdu nie należały do najcieplejszych. Wiało i padał deszcz. Nocowaliśmy w jakichś mało ciekawych miejscach i mieliśmy niewiele czasu, żeby pozwiedzać. 

Sala widowiskowa w Boguchwale.
Jak to się pieluchuje na wyjeździe?

Normalnie. To znaczy przewijam gdzie się da. Na kocyku, na foteliku, w wózku, na stole, w garderobie, w busie, w restauracji. Brudy zbieram do pulowego worka na pieluszki - zapełnione wory składuję w bagażniku. Jeśli jest okazja i czas, korzystam z pralki. Suszę na miejscu lub rozwieszam w busie. Da się. Trzeba tylko chcieć ;)

Na wyjazd zabrałam prawie wszystkie swoje pieluszki wielo (około 30 sztuk - kieszonki i wkłady do otulaczy, dodatkowo dużo tetry i 2 wełniane otulacze+gatki/longi wełniane). Zmieściły się razem z ubrankami Kaza w małej walizce i dodatkowo w pudełku plastikowym. Wystarczyło mi pieluszek dziennych na cały pobyt, czyli 8 dni. Zabrakło tych bardziej chłonnych, na nocki. Ratowałam się ekologicznymi jednorazówkami Naty z Rossmanna. W sumie pieluszki spoko, ale gumeczki mocno odciskują się na ciałku pozostawiając krwawe pręgi, a gdy zapięłam troszkę luźniej był dwójkowy wyciek. 

Otulacz wełniany Oops! - nasz ulubiony.

Wiele osób dziwiło się, czy wręcz podziwiało nas, że dajemy radę z dwójką dzieciaków w takiej trasie. Z młodszym nie było żadnych problemów - głównie spał w drodze, a jak czuwał to bawił się zabawkami. Gorzej ze starszą. Jej trzeba było zapewniać jakieś atrakcje na czas unieruchomienia w foteliku. Pierwsze dwa dni były ciężkie, bo trasy między miejscami docelowymi były dłuższe. Potem i Haja była zmęczona, więc szybko zasypiała i trasy były symboliczne, więc nie miała czasu na nudę. Ostatnio ma fazę na muzykę z filmu "Piraci z Karaibów" - wciąż żąda, żeby włączać jej nagrania i filmy na yt. Jeśli żądanie zostaje niespełnione sama sobie wyśpiewuje partie soundtracku. W niebogłosy... także czasem było to ciężkie do zniesienia. 


Nic tak nie cieszy jak wspólne z dzieckiem odkrywanie piękna naszego świata.

Byłam bardzo podekscytowana tym wyjazdem. Nie wiedziałam, czy i jak sobie poradzimy w tej nowej sytuacji. Na szczęście, okazało się, że jeszcze mamy duży zapas sił i cierpliwości. Podstawą jest współpraca i zaangażowanie obu rodziców. W pojedynkę z pewnością nie dałabym sobie rady. Mój M miał trudne zadanie, nie tylko robił za kierowcę, ale także wspierał mnie w obowiązkach rodzicielskich. Momentami byliśmy na granicy awantury, na szczęście czara goryczy się nie przelała. Na pewno nie była to nasza ostatnia wyprawa. Już wiem, że szykują się kolejne, już niedługo. 

Tak fajnie się zrobiło, a tu jeszcze trzeba zagrać koncert... "Pod Caryńską" zajazd gościnny :)

Kolejny raz to napiszę, bo warto żeby jak najwięcej mam się dowiedziało o tym wynalazku. Chusta. Kółkowa. Moje odkrycie przy Kaziu. Wcześniej dla Hani używałam długiej tkanej. Na dłuższe wyjścia była ok. Ale już na krócej nie "opłacało się" to całe motanie. Chustę kółkową montuje się błyskawicznie. Ja najczęściej wcale jej nie rozmontowuję, więc mam zawsze gotową do użytku. Od czasu do czasu tylko poprawiam materiał na kółach i już. Polecam.








Były plany, że pójdziemy gdzieś w góry. Całą czwórką. Może gdyby nie wcześniejsze kilka dni deszczowej pogody to byśmy się zdecydowali, ale wizja taplającej się w błocie zapłakanej Hani skutecznie mnie odwiodła od realizacji tego planu. 


Cieszę się, bo udało się wybrać całą bandą na krótki spacerek w Chmielu, przy okazji odwiedzin u naszej przyjaciółki Wiktorii. Pozdrawiamy!

Pod górkę... 
Do Daliowej zajechaliśmy późną nocą. Zagraliśmy na zakończenie przesympatycznego jarmarku "Jedzmy swoje", który odbywał się w odremontowanych, dawnych budynkach gospodarczych. Naszą scenę ulokowano na wzgórzu za "stodołą". Warto było się tam wdrapać, bo w nagrodę był niesamowity widok na dolinę. 




Skorzystaliśmy z gościny przemiłych Gospodarzy i zostaliśmy w Daliowej jeszcze kilka dni. Był czas na pracę i zabawę. Zgraliśmy się jako zespół i poznaliśmy lepiej jako ludzie, przyjaciele. To był świetny czas i niesamowita atmosfera. 

Budynek, w którym mieliśmy przyjemność nocować i pracować był kiedyś stodołą. Opowiadano nam ze szczegółami ile cm guana trzeba było usunąć nim możliwe było rozpoczęcie prac remontowych... Efekt możecie w małym procencie zobaczyć na zdjęciach. Warto tam pojechać, a już od lipca w budynku mieścić się będzie karczma "Dzikie wino". 



Okolica góry św. Jana urzeka. Widoki zapierają dech, a podejścia nie - są łagodne i można pokonać je nawet z wózkiem i małym marudzącym dzieckiem w kaloszkach.


Stołowaliśmy się w pobliskiej agroturystyce, którą prowadzi przemiła rodzinka. Haja zaprzyjaźniła się z wnuczkami gospodarzy, ja skorzystałam z pralki i uprałam dwa wory brudnych pieluszek. Wzbudziłam moimi pieluszkami nielada zdziwienie i zainteresowanie gospodyni. 


O naszym pobycie wiedzieli chyba wszyscy mieszkańcy Daliowej. Chętnie włączali się do rozmów, a nawet się z nami fotografowali. W tej miejscowości czas jakby się zatrzymał. Życie tam zwalnia, można naprawdę odpocząć. Oczyścić głowę i płuca.



W dniu wyjazdu wróciło słońce i piękna pogoda. Nadal dość mocno wiało, ale już można było się trochę rozebrać. Szkoda, że dopiero na koniec naszego pobytu aura się tak pięknie odmieniła, ale dobre i to. Ciężko było wyjeżdżać i opuszczać to miejsce i tych ludzi. Stworzyliśmy razem nową rzeczywistość, zawieszoną jakby pomiędzy naszymi dwoma, osobnymi światami - naszym lubelskim i "tutejszym", daliowym.



Nasz ostatni koncert odbył się w Duszatynie, gmina Komańcza, w miejscu w środku lasu, gdzieś w górach, nad rwącą rzeką Osławą. Pożarły mnie tam meszki i leczyłam się potem kilka dni. Wśród wystawców na odbywającym się przy okazji jarmarku poznałam niezwykłą kobietę, Wiedźmę. Dzięki ci Basiu za Twe chojne dary ;) mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy. Nie tu, to tam ;)

Brak komentarzy: