Strony

16.12.2013

Nasz grudniowy weekend


Na samą myśl o godzinach wczorajszej pobudki (4:20), zbiórki (6:00), na wspomnienie ilości przejechanych godzin (16h) i kilometrów (1180km) robi mi się niedobrze... 



W sobotę byłam na pierwszym od narodzin Hanki "branżowym" wydarzeniu - warsztatach dla nauczycieli muzyki w ramach projektu realizowanego w Instytucie Muzyki Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie. Spotkałam się z moim promotorem pracy magisterskiej, który osobiście zaprosił mnie na te warsztaty i był ich prowadzącym. Fajnie było wyrwać się z domu, pobyć trochę wśród innych zawodowców ;) . Może już niedługo znów wrócę do nauczania muzyki, kto wie...




Szkolenie było bardzo ciekawe. Dotyczyło nowoczesnych technologii, technik komputerowych i nowinek technicznych typu iPad, iPhone w nauczaniu muzyki w szkołach. Temat bardzo interesujący, na czasie i żałowałam, że nie mogłam zostać do końca warsztatów. Musiałam pojechać na basen i pomóc mojemu M i babci wybrać się z Lalą do domu po pływaniu... 


Z samego rana w niedzielę wyjechaliśmy z Orkiestrą do Piły na koncert. To nie jest lekki kawałek chleba. Nie jest tak jak się może niektórym wydaje, że sobie pitu-pitu pogramy, poskaczemy na scenie i fajrant! 


Przykładowy wyjazd wygląda tak. Najpierw prawie 9 godzin jazdy z Lublina do Piły (około 600km). Potem przygotowania (nie ma czasu na drzemkę czy jakiś dłuższy relaks po podróży, czasem nie ma nawet jak i gdzie....), wyładowanie busa, strojenie instrumentów, przygotowanie się: makijaż, strój. Dopiero gotowi wychodzimy na scenę, a tam montujemy się ostatecznie. Podłączamy kable, dostrajamy instrumenty - zwykle na scenie jest inna temperatura niż w pomieszczeniach przeznaczonych na garderoby, a instrumenty akustyczne są bardzo wrażliwe na zmiany temperatury, łatwo rozstrajają się pod jej wpływem... Po paru minutach ustaleń z akustykami można zaczynać.

Przez 1,5 godziny gramy, śpiewamy, ruszamy się, gibiemy, uśmiechamy do siebie i widowni (choć czasem, wybaczcie, nie mamy nastroju, bo droga, bo zdrowie, bo coś tam...). Po 1,5 godzinie grania mamy "wolne". Schodzimy ze sceny i trzeba spakować instrumenty (najgorzej ma Aga, bo ma do składania kupę żelastwa od swojej perkusji, no i Marcin, bo też ma trochę swoich "gratów"), do futerałów, a potem do busa. Chwilę zajmuje nam doprowadzenie się do ładu po sztuce - przebranie w "cywilne" ciuchy, jakaś lekka toaleta. I? I znowu do busa. Po kolejnych 8 godzinach jazdy znów historia się powtarza. Znów trzeba rozładować busa, wynieść futerały z instrumentami i torby na 2 piętro Chatki Żaka i dopiero wtedy mamy WOLNE...



A ja mam jeszcze Córę! Na szczęście jest nas zawsze dwoje, mój M zajmował się Hanką podczas próby i koncertu. Tym razem organizator udostępnił nam przyczepkę kempingową na garderobę, a w niej rozłożone łoże posłużyło Młodej za wybieg. Mogła rozprostować się, trochę pohasać...





Nie chciała jeść obiadku, który wzięłam dla niej z domu. Nie zmuszaliśmy jej. Wcześniej, po drodze zjadła sobie ziemniaka od cioci Agi z talerza... 


W drodze powrotnej Hanka była już tak znudzona i zmęczona całą podróżą, że nie była w stanie zasnąć. Marudziła i wiła się ze dwie godziny. W końcu padła po pół godzinie mocnego płaczu... Szkoda mi jej było, bardzo mnie smuciło to, że była zmęczona i zła, ale niestety nie mamy innej możliwości. Musi z nami jeździć. Ma bardzo wygodny fotelik, który się rozkłada, więc spała sobie już całą drogę do Lublina prawie jak w łóżeczku. Tak się pocieszam...

To był ostatni dłuższy wyjazd w tym roku. Kolejne przyjdą pewnie dopiero na wiosnę.





A Wam jak minął weekend?

4 komentarze:

Bardzo dziękuję Ci za Twój komentarz! Mam małą prośbę, podpisz się!