Zaczęło się w piątek - 15-tego o 17 - tej.
Długo mnie nie musieli namawiać. A z resztą, bardziej wahałam się z powodu tego że oferowali swój sprzęt, a nie ze strachu przed samodzielną jazdą... pierwsze spotkanie z Suzuki GSXR 750 odbyło się dwie godziny później i w tamtym momencie czułam, że nie był to dobry pomysł.
Moim pierwszym moto, na którym siedziałam i jeździłam była Honda Varadero, w szkółce na kursie do prawa jazdy... więc bez porównania. Było to dawno - 9 miesięcy temu - i nie prawda ;)!
Oczywiście strach mnie obleciał - nie udało się Docentowi wymóc na mnie pierwszej jazdy pod domem. I dobrze. Na wielkim, pustym parkingu koło parku szło mi świetnie! I dobrze. W sobotę na mieście również, a traskę do Nałęczowa pokonałam wzorowo! I dobrze. I jak zwykle w momentach decydujących, także i tym razem kiedy podjechałam pod bramę słynnego Rambo dałam popis swoich umiejętności motocyklowych i zaliczyłam żenującą glebę postojową! Śmiechu było co nie miara - tylko ja się nie śmiałam i Anetka - minę miała przerażoną. Co zrobić, piasek nie lubi opon, opony nie lubią piasku i świeżaków. Ale powoli zaprzyjaźniłam się z Suzi.
W drodze powrotnej doceniłam podwójne spodnie i rękawice, choć ciut za duże. Nauka nie pójdzie w las i teraz już znam różnicę pomiędzy jazdą wieczorową porą po mieście, a traską.. a nie wierzyłam, taka mądrala ze mnie.
W niedzielny poranek spełniały się małe marzenia. Te widoki, zapachy i dźwięki - szkoda, że pamięć jest tak ulotna. Będę je sobie dalej spełniać, będziemy je spełniać. Optymizmu się można nauczyć przy odpowiedniej osobie. Te większe też będą miały swoją kolej - ale to już stopień optymizmu, do którego jeszcze mi daleko.
Docent z Żonką dojechali troszkę później, pod koniec mszy, wywołując hałaśliwymi DR-kami poruszenie wśród zebranych w kościele wiernych. Takiego czegoś jeszcze na wiosce nie było! Będzie temat na całe święta, a może i do długiego weekendu będą ludziska gadali.
Niebo straszyło nas trochę, raz pokrywając się siwo - burymi zasłonami, raz spuszczając na nas drobne kropelki, wiatr dokładał swoje. Ale na straszeniu się skończyło na szczęście!
Prowadziłam peleton - traska obliczona była jak w zegarku - Wólka Cycowska, Głębokie, Wesołówka, Brzeziny, Ciechanki Łańcuchowskie, Łęczna, Stara Wieś, Turowola, Puchaczów, Bogdanka, Stefanów i Janowica. Byliśmy minutę przed czasem.
W drodze z Cycowa do Janowicy poniosło mnie. Straciłam głowę na sekundę (ok. 40 m przejechane) i wyjeżdżając na wzniesienie w oddali zauważyłam radiowóz, stojący przy drodze jakieś 150 - 200 m przede mną. Po co, na co, nie wiem, ale z całych sił w nodze nadepnęłam na hamulec... pisk, siwy dym, czarna smuga i wystrzał z tłumika, przy towarzyszeniu bujania i ślizgów tylnej opony na wszystkie strony! Tak zaprezentowałam się przed Panami na służbie. A misiaczek nawet suszareczki na mnie nie podniósł, tylko pokiwał głową i spojrzał się z politowaniem...
Śmiałam się z siebie, przez chwilkę, potem zaczęłam się zastanawiać co by było gdyby.. gdybym nie opanowała ślizgów na boki, gdybym się przewróciła, gdybym dała gazu za dużo i puściła szybciej sprzęgło... katastrofa! Panika zaczęła włazić mi do kasku i pod kominiarkę, byłam bliska płaczu i musiałam się zatrzymać.
Minę musiałam mieć nietęgą, bo zasłużyłam nią sobie na pociechę od reszty brygady. Wykład był i owszem, ale ze wszystkim się zgodziłam, a przede wszystkim z tym, że jestem melepeta!
No nic, poprowadził dalej Docent, a mnie humor poprawiał się z każdym przejechanym kilometrem traski.
Szacunek i respekt - to podstawa. Nie można dać się ponieść, zapomnieć się choćby na sekundę, na 40 metrów. Nie wolno, bo można skończyć przygodę zanim na dobre się rozpocznie!